wtorek, 12 lipca 2011
Inteligencja ukierunkowana
Jeśliby przyrównać życie do stąpania po linie a inteligencję do zasięgu wzroku, to spotkałem wielu ludzi, którzy potrafili dojrzeć najdrobniejsze szczegóły na linii horyzontu; jednak z jakiegoś powodu nigdy nie spojrzeli w dół...
czwartek, 24 marca 2011
rozmowa z kapłanem (wersja beta)
- dzień dobry
- szczęść boże
- przepraszam, gdzie tu jest dział reklamacji?
- słucham?!
- chciałem złożyć reklamację...
- hmm...
- jesteście przedstawicielstwem Boga, tak?
- rozumiem... a co chciałby pan zareklamować?
- życie
- życie... dlaczego?
- mówiono mi, że istnieje piekło i niebo oraz, że kiedyś znajdę się w jednym z tych miejsc
- no tak
- no więc wydaje mi się, że zostaliśmy oszukani
- dlaczego?
- ponieważ my już jesteśmy w piekle!
- ... dlaczego tak pan uważa?
- ilu zna pan szczęśliwych ludzi?
- wielu
- ludzi naprawdę szczęśliwych, codziennie, w każdej sekundzie, ludzi którzy spełnili swoje marzenia, odnaleźli to czego szukali, ludzi dla których nie ma już różnicy między ziemią a rajem?
- oczywiście aż tak szczęśliwych ludzi jeszcze nie spotkałem; ziemia to jednak nie raj
- ja również nie spotkałem naprawdę szczęśliwego człowieka, oczywiście znam wielu i słyszałem o wielu, którym na jakiś czas udało się osiągnąć jako-takie szczęście; mi również coś takie się przydarzyło i pewnie jeszcze niejednokrotnie się przydarzy
- szczęście to rzecz złudna, znaczy się - szczęście typowo pojmowane, materialne; na ziemi prawdziwe szczęście można odnaleźć tylko w Bogu
- czy ci, którym uda się odnaleźć szczęście w Bogu nie będą widzieć różnicy między ziemią a rajem?
- ... no jednak będą... powtórzę jeszcze raz - ziemia to nie raj
- rozumiem, gdyby ziemia była rajem nikt nie miał by powodu praktykować jakiejkolwiek religii...
- słucham!?
- nie ważne... zdaję sobie sprawę, że szczęście to w dużej mierze stan umysłu, tyle tylko że nie - znam nikogo komu ten stan udało by się trwale osiągnąć
- nic dziwnego - trwałe szczęście możliwe jest jednie w raju natomiast trwałe nieszczęście jedynie w piekle
- rozumiem, ale czy nie lepiej jest być stale głodnym niż móc raz na jakiś czas najeść się do syta a chwilę potem znowu cierpieć głód widząc oczyma wyobraźni jeszcze do nie dawna zastawiony stół, czując smak wspaniałych potraw, wreszcie widząc jak jedzą je inni?
- do czego pan zmierza?
- zmierzam do tego, że najgorszą torturą wydaje mi się podawanie złudnej nadziei okraszonej strachem i cierpieniem: jeszcze tylko chwila jeszcze tylko trochę... wytrzymaj a zaraz dotkniesz szczęścia... Poddajesz się - masz tu trochę szczęścia... Rozsmakowałeś się - cierp głód!
- tak widziałby pan piekło?
- tak, nie jako miejsce, gdzie smażą ludzi w kotłach - tacy ludzie byli by zrezygnowani tak jak długie tortury opróżniają z duszy ludzkie ciała tu na ziemi. Nie - aby móc się nad kimś naprawdę pastwić trzeba dać mu nadzieję, złudną ale nadzieję!
- niestety nie mamy tu działu reklamacji...
- rozumiem... a może znajdę coś u konkurencji?
- wątpię
- szkoda, z resztą pewnie i tak gwarancja już minęła, po za tym nie mogłem znaleźć paragonu...
- szczęść boże
- przepraszam, gdzie tu jest dział reklamacji?
- słucham?!
- chciałem złożyć reklamację...
- hmm...
- jesteście przedstawicielstwem Boga, tak?
- rozumiem... a co chciałby pan zareklamować?
- życie
- życie... dlaczego?
- mówiono mi, że istnieje piekło i niebo oraz, że kiedyś znajdę się w jednym z tych miejsc
- no tak
- no więc wydaje mi się, że zostaliśmy oszukani
- dlaczego?
- ponieważ my już jesteśmy w piekle!
- ... dlaczego tak pan uważa?
- ilu zna pan szczęśliwych ludzi?
- wielu
- ludzi naprawdę szczęśliwych, codziennie, w każdej sekundzie, ludzi którzy spełnili swoje marzenia, odnaleźli to czego szukali, ludzi dla których nie ma już różnicy między ziemią a rajem?
- oczywiście aż tak szczęśliwych ludzi jeszcze nie spotkałem; ziemia to jednak nie raj
- ja również nie spotkałem naprawdę szczęśliwego człowieka, oczywiście znam wielu i słyszałem o wielu, którym na jakiś czas udało się osiągnąć jako-takie szczęście; mi również coś takie się przydarzyło i pewnie jeszcze niejednokrotnie się przydarzy
- szczęście to rzecz złudna, znaczy się - szczęście typowo pojmowane, materialne; na ziemi prawdziwe szczęście można odnaleźć tylko w Bogu
- czy ci, którym uda się odnaleźć szczęście w Bogu nie będą widzieć różnicy między ziemią a rajem?
- ... no jednak będą... powtórzę jeszcze raz - ziemia to nie raj
- rozumiem, gdyby ziemia była rajem nikt nie miał by powodu praktykować jakiejkolwiek religii...
- słucham!?
- nie ważne... zdaję sobie sprawę, że szczęście to w dużej mierze stan umysłu, tyle tylko że nie - znam nikogo komu ten stan udało by się trwale osiągnąć
- nic dziwnego - trwałe szczęście możliwe jest jednie w raju natomiast trwałe nieszczęście jedynie w piekle
- rozumiem, ale czy nie lepiej jest być stale głodnym niż móc raz na jakiś czas najeść się do syta a chwilę potem znowu cierpieć głód widząc oczyma wyobraźni jeszcze do nie dawna zastawiony stół, czując smak wspaniałych potraw, wreszcie widząc jak jedzą je inni?
- do czego pan zmierza?
- zmierzam do tego, że najgorszą torturą wydaje mi się podawanie złudnej nadziei okraszonej strachem i cierpieniem: jeszcze tylko chwila jeszcze tylko trochę... wytrzymaj a zaraz dotkniesz szczęścia... Poddajesz się - masz tu trochę szczęścia... Rozsmakowałeś się - cierp głód!
- tak widziałby pan piekło?
- tak, nie jako miejsce, gdzie smażą ludzi w kotłach - tacy ludzie byli by zrezygnowani tak jak długie tortury opróżniają z duszy ludzkie ciała tu na ziemi. Nie - aby móc się nad kimś naprawdę pastwić trzeba dać mu nadzieję, złudną ale nadzieję!
- niestety nie mamy tu działu reklamacji...
- rozumiem... a może znajdę coś u konkurencji?
- wątpię
- szkoda, z resztą pewnie i tak gwarancja już minęła, po za tym nie mogłem znaleźć paragonu...
środa, 23 lutego 2011
Kółko dla chomika
Żyjemy w przerażającym świecie. Otacza nas ogrom możliwości, których nigdy nie zdołamy zgłębić, ogranicza nas czas, którego nie sposób przeczekać. Najgorsi jesteśmy jednak my sami - zwierzęta posługujące się inteligencją by ukryć dzikość i bezwzględność dżungli za zasłoną wielkich idei i jedynie słusznej poprawności. Rozszarpujemy życie w białych rękawiczkach ku złudnej nadziei, że to posiadanie, popularność i władza dadzą nam szczęście. Tymczasem umierają miliardy - zawsze tą samą śmiercią - zaś największa zagadka naszego istnienia leży zapomniana u naszych stóp.
czwartek, 17 lutego 2011
Sen
Blogger żyje i ma się dobrze. Nie ma tylko za bardzo o czym pisać, zwłaszcza po ostatnim temacie, przy którym wszystko wydaje się głupie i bez znaczenia. Skoro jednak już chyba nie mogę napisać nic bardziej "odjechanego", więc napiszę o snach.
Dlaczego akurat o snach? Dlatego, że ostatnio miałem dość specyficzny sen. Właściwie to pewnie większość snów jest specyficzna, moich na pewno, zwłaszcza, że sporo z nich pamiętam więc mogę porównywać. Ten jednak był inny, wydawał się bardziej realny. W większości moich snów jestem nie tyle "świadomy" co zdystansowany, stąd nawet duchy i monstra nie straszą mnie i nie wzbudzają (po za pewnymi wyjątkami). Ten sen był jednak jak żywy, to był kolejny dzień z mojego życia tu na Ziemi, konkretnie na ul. Marszałkowskiej, róg Świętokrzyska. Znalazłem nawet 10zł, co ostatnio parokrotnie przytrafiło mi się w rzeczywistości. Była noc, wracałem z klubu. W sumie dość często tamtędy chadzam. Gdy chciałem przejść po pasach, od strony McDonald'a, ktoś mnie zaczepił - chłopak, chyba w moim wieku - i powiedział, że chce mi coś pokazać. Co dziwne - nie byliśmy tam sami - z mojej lewej strony, ze dwa metry za mną stały dwie osoby. Ja tylko tamtędy przechodziłem. W tym momencie z czarnej plastikowej reklamówki, którą trzymał w rękach wyciągnął pistolet i strzelił, bez zastanowienia, bez wahania. Szok. Zszokował mnie własny sen. Byłem pewien, że to jawa zaś moją pierwszą myślą było: "a więc to już koniec?". Dostałem w prawy bok, chwytając się za to miejsce zdziwiłem się, że w sumie czuję je, ale nie czuję bólu. Jedyne co byłem wstanie z siebie wydusić to głupie "dlaczego?". W tym momencie nie mogę odnowić w sobie uczucia, które mi wtedy towarzyszyło, lecz rankiem tego dnia czułem je w pełni - dlaczego ktoś odebrał mi możliwość istnienia?
Podsumowanie? Nie napisałem tego by wyciągać wnioski na temat życia, sensu. Napisałem to dla tego, że dziwi mnie fakt, iż pewne bardzo rzadkie doświadczenie zdobyłem przez sen. Pewnego dnia zapewne to silne uczucie frustracji znowu się we mnie wzbudzi.
Dlaczego akurat o snach? Dlatego, że ostatnio miałem dość specyficzny sen. Właściwie to pewnie większość snów jest specyficzna, moich na pewno, zwłaszcza, że sporo z nich pamiętam więc mogę porównywać. Ten jednak był inny, wydawał się bardziej realny. W większości moich snów jestem nie tyle "świadomy" co zdystansowany, stąd nawet duchy i monstra nie straszą mnie i nie wzbudzają (po za pewnymi wyjątkami). Ten sen był jednak jak żywy, to był kolejny dzień z mojego życia tu na Ziemi, konkretnie na ul. Marszałkowskiej, róg Świętokrzyska. Znalazłem nawet 10zł, co ostatnio parokrotnie przytrafiło mi się w rzeczywistości. Była noc, wracałem z klubu. W sumie dość często tamtędy chadzam. Gdy chciałem przejść po pasach, od strony McDonald'a, ktoś mnie zaczepił - chłopak, chyba w moim wieku - i powiedział, że chce mi coś pokazać. Co dziwne - nie byliśmy tam sami - z mojej lewej strony, ze dwa metry za mną stały dwie osoby. Ja tylko tamtędy przechodziłem. W tym momencie z czarnej plastikowej reklamówki, którą trzymał w rękach wyciągnął pistolet i strzelił, bez zastanowienia, bez wahania. Szok. Zszokował mnie własny sen. Byłem pewien, że to jawa zaś moją pierwszą myślą było: "a więc to już koniec?". Dostałem w prawy bok, chwytając się za to miejsce zdziwiłem się, że w sumie czuję je, ale nie czuję bólu. Jedyne co byłem wstanie z siebie wydusić to głupie "dlaczego?". W tym momencie nie mogę odnowić w sobie uczucia, które mi wtedy towarzyszyło, lecz rankiem tego dnia czułem je w pełni - dlaczego ktoś odebrał mi możliwość istnienia?
Podsumowanie? Nie napisałem tego by wyciągać wnioski na temat życia, sensu. Napisałem to dla tego, że dziwi mnie fakt, iż pewne bardzo rzadkie doświadczenie zdobyłem przez sen. Pewnego dnia zapewne to silne uczucie frustracji znowu się we mnie wzbudzi.
niedziela, 14 listopada 2010
Mur nieskończoności
Kiedyś próbowałem zgłębić zagadkę potrzeby sensu i nieskończonego istnienia z wykorzystaniem tego co rozumiem, a może raczej odczuwam jako logikę. Natrafiłem wtedy na "mur nieskończoności" - granicę, której nie da się przekroczyć.
Dlaczego "Mur nieskończoności"? Otóż nawet gdy założyłem najbardziej optymistyczne warianty wszelkich odpowiedzi na pytania fundamentalne, to nieuchronnie natrafiałem na problem nieskończoności lub nieistnienia. Załóżmy więc, że po śmierci nasza świadomość nie znika lecz kontynuuje swoją egzystencję w tym lub innym świecie. Patrząc z punktu widzenia moich celów i potrzeb jako człowieka takie istnienie wydaje mi się pozbawione sensu. Zakładając potrzebę zmian, nowych doznań, nowej wiedzy i coraz głębszego zrozumienia możemy chyba powiedzieć, że zależnie od ilości wiedzy do zgromadzenia, rzeczy do zobaczenia czy problemów do rozwiązania może być tak, że albo jest ich nieskończoność, a wtedy wszelkie działania nie mają na dłuższą metę sensu (niczym granie w grę, której nie da się ukończyć), albo też istnieje ich ograniczona liczba, a wtedy - zakładając wieczne istnienie - w końcu nie będzie już nic ciekawego czy nowego do poznania czy zrobienia (vide koniec głównego wątku gry). To są moim zdaniem dwa podstawowe modele nieskończonego istnienia. Jeśli zaś chodzi o istnienie skończone, czyli kończące się zaprzestaniem istnienia, to wydaje się ono niestety bardziej logiczne zgodnie z powiedzeniem "wszystko ma swój koniec". Oczywiście z perspektywy na tyle dalekiej, by okalała całość takiej egzystencji i ten scenariusz wygląda na pozbawiony sensu, zwłaszcza z punktu widzenia świadomej istoty, która niezależnie od swoich działań, swoich dokonań i swoich wyborów znika bezpowrotnie.
Napisałem jednak, że patrzę z punktu widzenia człowieka, czyli "tu i teraz". Może udało by się odnaleźć sens przy założeniu, że śmierć odebrała by nam potrzebę ciągłego poznawania i rozwoju, potrzebę zmian? Czy jednak trwanie dla samego trwania nadało by nieskończonej egzystencji jakikolwiek sens w całej jej ciągłości? Pójdźmy dalej w tę stronę - czymże różni się "niebo" (załóżmy - nieskończone trwanie w idealnym szczęściu) od stanu nieistnienia? Czy gdy nie ma się już żadnych potrzeb, gdy brakuje zewnętrznych bodźców do jakiegokolwiek działania, to czy nadal płynie czas, czas będący przecież miarą zmian? Czym więc różni się szczur z elektrodami wszczepionymi do mózgu dającymi mu pełnię przyjemności powodującej za razem brak jakichkolwiek działań z jego strony od tego samego szczura po samobójczej śmierci głodowej? Słowem - przy założeniu, że to dążenie do szczęścia jest motorem naszych działań (przez dążenie do szczęścia mam na myśli także unikanie nieszczęścia) - trwanie bez potrzeby jakichkolwiek zmian oraz brak trwania wydają mi się różnić jedynie faktem nieskończonego uświadamiania sobie tego pierwszego. Jeszcze bliższe nieistnieniu jest w moich oczach trwanie bez potrzeb, jakby w stanie letargu, gdyż i ono całkowicie eliminuje potrzebę zmian (dobrym przykładem wydaje mi się tu być trwanie kamienia gdyby ten był świadomy).
Podsumowując nieskończone trwanie w poszukiwaniu szczęścia jawi mi się niczym syzyfowa praca, zaś nieskończone trwanie w stanie idealnego szczęścia widzę jako stan pełnej apatii porównywalnej ze stanem nieistnienia. To samo tyczy się trwania bez potrzeb. Czyżby więc nieskończoność istnienia równała się nieistnieniu, zaś nasza egzystencja nie miała szans na "happy end" w jakże sprzecznej ludzkiej potrzebie złączenia sensu i nieskończoności istnienia? Tu uderzam głową w "mur nieskończoności". Jedyna nadzieja w tym, że (chyba) według logiki ten tekst nigdy nie powinien był powstać...
Dlaczego "Mur nieskończoności"? Otóż nawet gdy założyłem najbardziej optymistyczne warianty wszelkich odpowiedzi na pytania fundamentalne, to nieuchronnie natrafiałem na problem nieskończoności lub nieistnienia. Załóżmy więc, że po śmierci nasza świadomość nie znika lecz kontynuuje swoją egzystencję w tym lub innym świecie. Patrząc z punktu widzenia moich celów i potrzeb jako człowieka takie istnienie wydaje mi się pozbawione sensu. Zakładając potrzebę zmian, nowych doznań, nowej wiedzy i coraz głębszego zrozumienia możemy chyba powiedzieć, że zależnie od ilości wiedzy do zgromadzenia, rzeczy do zobaczenia czy problemów do rozwiązania może być tak, że albo jest ich nieskończoność, a wtedy wszelkie działania nie mają na dłuższą metę sensu (niczym granie w grę, której nie da się ukończyć), albo też istnieje ich ograniczona liczba, a wtedy - zakładając wieczne istnienie - w końcu nie będzie już nic ciekawego czy nowego do poznania czy zrobienia (vide koniec głównego wątku gry). To są moim zdaniem dwa podstawowe modele nieskończonego istnienia. Jeśli zaś chodzi o istnienie skończone, czyli kończące się zaprzestaniem istnienia, to wydaje się ono niestety bardziej logiczne zgodnie z powiedzeniem "wszystko ma swój koniec". Oczywiście z perspektywy na tyle dalekiej, by okalała całość takiej egzystencji i ten scenariusz wygląda na pozbawiony sensu, zwłaszcza z punktu widzenia świadomej istoty, która niezależnie od swoich działań, swoich dokonań i swoich wyborów znika bezpowrotnie.
Napisałem jednak, że patrzę z punktu widzenia człowieka, czyli "tu i teraz". Może udało by się odnaleźć sens przy założeniu, że śmierć odebrała by nam potrzebę ciągłego poznawania i rozwoju, potrzebę zmian? Czy jednak trwanie dla samego trwania nadało by nieskończonej egzystencji jakikolwiek sens w całej jej ciągłości? Pójdźmy dalej w tę stronę - czymże różni się "niebo" (załóżmy - nieskończone trwanie w idealnym szczęściu) od stanu nieistnienia? Czy gdy nie ma się już żadnych potrzeb, gdy brakuje zewnętrznych bodźców do jakiegokolwiek działania, to czy nadal płynie czas, czas będący przecież miarą zmian? Czym więc różni się szczur z elektrodami wszczepionymi do mózgu dającymi mu pełnię przyjemności powodującej za razem brak jakichkolwiek działań z jego strony od tego samego szczura po samobójczej śmierci głodowej? Słowem - przy założeniu, że to dążenie do szczęścia jest motorem naszych działań (przez dążenie do szczęścia mam na myśli także unikanie nieszczęścia) - trwanie bez potrzeby jakichkolwiek zmian oraz brak trwania wydają mi się różnić jedynie faktem nieskończonego uświadamiania sobie tego pierwszego. Jeszcze bliższe nieistnieniu jest w moich oczach trwanie bez potrzeb, jakby w stanie letargu, gdyż i ono całkowicie eliminuje potrzebę zmian (dobrym przykładem wydaje mi się tu być trwanie kamienia gdyby ten był świadomy).
Podsumowując nieskończone trwanie w poszukiwaniu szczęścia jawi mi się niczym syzyfowa praca, zaś nieskończone trwanie w stanie idealnego szczęścia widzę jako stan pełnej apatii porównywalnej ze stanem nieistnienia. To samo tyczy się trwania bez potrzeb. Czyżby więc nieskończoność istnienia równała się nieistnieniu, zaś nasza egzystencja nie miała szans na "happy end" w jakże sprzecznej ludzkiej potrzebie złączenia sensu i nieskończoności istnienia? Tu uderzam głową w "mur nieskończoności". Jedyna nadzieja w tym, że (chyba) według logiki ten tekst nigdy nie powinien był powstać...
czwartek, 28 października 2010
Bulanda zimna kraj...
Za oknem urzekająca jesienna... plucha... Przyszło mi więc do głowy określenie Polski jako "krainy wiecznych mrozów" (nie po raz pierwszy zresztą). A jednak - przecież lata potrafią tu być upalne, powiedziałbym nawet, że czasem przesadnie. Wniosek nasuwa się sam - Polska nie może być miejscem, gdzie "białe niedźwiedzie" biegają po ulicach, no - przynajmniej - nie przez cały rok. Jak więc można określić kraj, w którym codziennie śledzi się prognozy pogody (tak dla hecy - w końcu nie od dzisiaj wiadomo, że meteorologia to nauka zajmująca się przewidywaniem, jakiej pogody nie będzie ;)? Kraj, w którym - kiedy jest już wreszcie ładny ciepły dzień - aż ciężko wysiedzieć w szkole / w pracy / w domu, bo przecież szkoda tak unikalnych okoliczności marnować... Cóż - proponuję zatem określenie: "kraina niepogody" - klimat niezbyt nieprzyjazny człowiekowi.
P.S. Publikując ten wpis słońce świeci mi w twarz... Tak to jest gdy tekst piszę się jednego dnia, a redaguje i publikuje innego dnia. Na swoją obronę mogę tylko napisać, że i tak jest zimno ;).
P.S. Publikując ten wpis słońce świeci mi w twarz... Tak to jest gdy tekst piszę się jednego dnia, a redaguje i publikuje innego dnia. Na swoją obronę mogę tylko napisać, że i tak jest zimno ;).
niedziela, 3 października 2010
Statek kosmiczny "Ziemia"
Wyobraź sobie, że budzisz się nagle na ogromnym statku kosmicznym podążającym gdzieś, w nie znanym kierunku poprzez ogromny ocean galaktyk. Statek nie ma steru, nie ma nawet mostku, nikt nie zostawił też żadnych map czy nawet planu lotu.
Co ciekawe - nie jesteś tu sam. Są i inni ludzie, którzy pojawili się przed Tobą i pojawiają się po tobie. Oni - tak jak Ty - również na prawdę nie wiedzą skąd się wzięli i dokąd zmierzają, choć sporo z nich ma na ten temat różne teorie.
Nie martw się, nie powinieneś umrzeć z głodu cz braku tlenu - statek jest samowystarczalny; niezbędne do życia surowce praktycznie same się odnawiają. Po za tym możesz się tutaj całkiem nieźle urządzić, zdobywać władzę czy wpływy, albo też żyć spokojnym życiem z dala od zgiełku i walki o dominację.
Z resztą możesz sam przyczynić się do tego, aby wzrosła liczba pasażerów, bo chociaż cel rejsu nie jest znany to bilety są praktycznie darmowe. Możesz więc ściągnąć na pokład kolejne istnienia, tak jak od niepamiętnych czasów czynią to inni.
Wszystko było by dobrze, gdyby nie to pragnienie zrozumienia, potrzeba wiedzy nawet jeśli nie da ona możliwości wyboru. Gdyż nawet jeśli świadomość nie da ograniczonej przecież wolności ani krzty więcej swobody, to jest ona jak życie - ciężko jest ją oddać gdy już się jej skosztowało.
Teraz zaś wyobraź sobie, że ów statek kosmiczny nazywa się Ziemia.
Życzymy miłego lotu.
Co ciekawe - nie jesteś tu sam. Są i inni ludzie, którzy pojawili się przed Tobą i pojawiają się po tobie. Oni - tak jak Ty - również na prawdę nie wiedzą skąd się wzięli i dokąd zmierzają, choć sporo z nich ma na ten temat różne teorie.
Nie martw się, nie powinieneś umrzeć z głodu cz braku tlenu - statek jest samowystarczalny; niezbędne do życia surowce praktycznie same się odnawiają. Po za tym możesz się tutaj całkiem nieźle urządzić, zdobywać władzę czy wpływy, albo też żyć spokojnym życiem z dala od zgiełku i walki o dominację.
Z resztą możesz sam przyczynić się do tego, aby wzrosła liczba pasażerów, bo chociaż cel rejsu nie jest znany to bilety są praktycznie darmowe. Możesz więc ściągnąć na pokład kolejne istnienia, tak jak od niepamiętnych czasów czynią to inni.
Wszystko było by dobrze, gdyby nie to pragnienie zrozumienia, potrzeba wiedzy nawet jeśli nie da ona możliwości wyboru. Gdyż nawet jeśli świadomość nie da ograniczonej przecież wolności ani krzty więcej swobody, to jest ona jak życie - ciężko jest ją oddać gdy już się jej skosztowało.
Teraz zaś wyobraź sobie, że ów statek kosmiczny nazywa się Ziemia.
Życzymy miłego lotu.
piątek, 1 października 2010
Mapa wyznań
Zobacz - w okół jest tyle różnych opcji, partii politycznych. Z resztą mówi się nawet, że gdzie dwóch polaków, tam trzy opinie. Słowem przy jednym stole, nawet rodzinnym, mogą zasiadać ludzie mający z goła odmienne zdanie na temat funkcjonowania państwa, na temat systemów ekonomicznych itd. Można nie zgadzać się z niektórymi z ich poglądów, jednak wypada przyznać, że w tej kwestii panuje wolność wyboru, a ludzie zazwyczaj z niej korzystają.
Jeśli zaś chodzi o religie - ich także jest wiele. Tymczasem ogromna większość polaków uznawana jest, i prawdopodobnie uznaje siebie za Katolików. Nawet nie za chrześcijan, ale za jedną z "wersji" chrześcijaństwa reprezentowaną przez Kościół Katolicki. Tymczasem, czy gdyby w tej materii istniała prawdziwa swoboda wyboru, to czy przypadkiem nie powinno być tak, że przy jednym - także rodzinnym stole - zasiadali by obok siebie chrześcijanie różnych "opcji", muzułmanie, buddyści, shintoiści i gnostycy? Czy gdyby ludzie wybierali swoją religię w sposób pełni świadomy i niezależny od wyboru innych, to czy możliwe by było wydawanie map świata, na których granice państwowe i etniczne pokrywają się z granicami wyznań?
Jeśli zaś chodzi o religie - ich także jest wiele. Tymczasem ogromna większość polaków uznawana jest, i prawdopodobnie uznaje siebie za Katolików. Nawet nie za chrześcijan, ale za jedną z "wersji" chrześcijaństwa reprezentowaną przez Kościół Katolicki. Tymczasem, czy gdyby w tej materii istniała prawdziwa swoboda wyboru, to czy przypadkiem nie powinno być tak, że przy jednym - także rodzinnym stole - zasiadali by obok siebie chrześcijanie różnych "opcji", muzułmanie, buddyści, shintoiści i gnostycy? Czy gdyby ludzie wybierali swoją religię w sposób pełni świadomy i niezależny od wyboru innych, to czy możliwe by było wydawanie map świata, na których granice państwowe i etniczne pokrywają się z granicami wyznań?
piątek, 14 maja 2010
Szansa na sukces (w życiu)
Wydaje mi się, że sporo ludzi ma silną wewnętrzną potrzebę zaistnienia w świecie, np. poprzez osiągnięcie jakiegoś sukcesu. Wydaje mi się również, że oprócz oczywistych ku temu motywacji typu pieniądze, władza itp. może występować także chęć bycia dostrzeżonym, najlepiej w pozytywnym świetle, tj. udowodnienia swojej wartości innym. Źródło potrzeby bycia dostrzeżonym to dobry temat na osobny wpis, tutaj jednak chciałbym skoncentrować się na reakcjach ludzi wynikających z uświadomienia sobie znikomych szans na osiągnięcie większego sukcesu w życiu. Zastanawiam się czy przychodzi im to łatwo, czy też przez resztę życia zazdroszczą "wybrańcom losu", tym którym się udało, szukają winnych "zmarnowania" swoich szans, itd.?
Tego typu potrzeba byłaby niewątpliwie mechanizmem pozytywnie wpływającym na przetrwanie gatunku, rozwój kraju, cywilizacji itd., jednak czy nie ma ona negatywnego wpływu na tych, którym z różnych powodów nie udało się zbyt wysoko wybić, czyli na większość ludzi? Od zawiści i frustracji po obojętność i apatię...?
Z drugiej trony może większość dzieci nie chce zostać astronautami tylko taksówkarzami? Może wielu wystarczają małe "sukcesy codzienności" i uznanie najbliższego otoczenia? Tylko co wtedy, gdy obok znajdzie się ktoś kto robi to lepiej?
Tego typu potrzeba byłaby niewątpliwie mechanizmem pozytywnie wpływającym na przetrwanie gatunku, rozwój kraju, cywilizacji itd., jednak czy nie ma ona negatywnego wpływu na tych, którym z różnych powodów nie udało się zbyt wysoko wybić, czyli na większość ludzi? Od zawiści i frustracji po obojętność i apatię...?
Z drugiej trony może większość dzieci nie chce zostać astronautami tylko taksówkarzami? Może wielu wystarczają małe "sukcesy codzienności" i uznanie najbliższego otoczenia? Tylko co wtedy, gdy obok znajdzie się ktoś kto robi to lepiej?
sobota, 8 maja 2010
Jestes interesujaca osoba?
Przyszedl czlowiek i pokazal, ze jestes wart mniej niz myslales, czules, umiales... Wlacz nienawidzenie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)